created in 2012
Po bieszczadzkich przygodach, było niemal w 100% pewne, że w następnym roku będę chciał znowu pojechać w góry na kolejną przygodę. Chciałoby się pojechać ponownie w Bieszczady, ale z drugiej strony, chce się poznać również inne miejsca. W roku 2012 padło na polskie Tatry. Pod koniec lipca, na tydzień pojechałem razem z Babcią, której obiecałem taki wyjazd, do Zakopanego, aby głównie pospacerować po łatwiejszych szlakach i Krupówkach. Było fajnie, ale wiedziałem, że chcę wrócić w Tatry jeszcze w tym samym roku i tym razem zaznać prawdziwych gór.
Po bieszczadzkich przygodach, było niemal w 100% pewne, że w następnym roku będę chciał znowu pojechać w góry na kolejną przygodę. Chciałoby się pojechać ponownie w Bieszczady, ale z drugiej strony, chce się poznać również inne miejsca. W roku 2012 padło na polskie Tatry. Pod koniec lipca, na tydzień pojechałem razem z Babcią, której obiecałem taki wyjazd, do Zakopanego, aby głównie pospacerować po łatwiejszych szlakach i Krupówkach. Było fajnie, ale wiedziałem, że chcę wrócić w Tatry jeszcze w tym samym roku i tym razem zaznać prawdziwych gór.
Wyjazd udało zorganizować się w pierwszej połowie września czyli już po największej nawałnicy wakacyjnych turystów, a oprócz mnie na wyprawę ruszył Grucha, który był ze mną w Bieszczadach i jego brat - Filip. Z racji tego, że nikt z naszej trójki nie miał doświadczenia w chodzeniu po wysokich górach i nie wiedzieliśmy jakie możliwości mamy, postanowiliśmy zacząć poznawać polskie Tatry od strony zachodniej, która jest niższa i zdecydowanie łatwiejsza.
Swoją wędrówkę rozpoczęliśmy od Doliny Chochołowskiej i noclegiem w schronisku na Siwej Polanie. Wiedziałem jak wygląda to schronisko, bo dwa miesiące wcześniej byłem w nim z Babcią, ale już w tym momencie tatrzańskiej wyprawy uderzyło mnie jak bardzo polskie Tatry różnią się od Bieszczad. Nie chodzi mi tutaj o geologię itp. tylko o to jak komercyjne są te góry. Schronisko, to tak naprawdę górski hotel, w którym jest niemal wszystko to samo co chociażby w centrum Zakopanego. Nie mówię, że to źle. Jest zapotrzebowanie na duży obiekt i władze Tatrzańskiego Parku Narodowego, jak najbardziej słusznie wykorzystały okazję i czerpiąc jak najwięcej z funduszy unijnych, rozbudowały i unowocześniły schronisko. Dzięki temu turyści będąc nadal bardzo blisko gór, mogą wygodnie odpocząć. Jedynym co mi się nie spodobało, to fakt, że większość schronisk w których byliśmy, straciła jakąś taką swoją magię. Schronisko na Polanie Chochołowskiej, Kościeliskiej czy (absoluty ewenement) na Kalatówkach mimo tego, że bardzo nowoczesne, nawet nie mają startu do tak magicznych schronisk jak choćby Chatka Puchatka w Bieszczadach i wcale nie o wysokość położenia i widok bezpośrednio ze schroniska się rozchodzi. W momencie jak je się jakąś niedobrą zupkę z proszku podczas gdy inni wcinają schabowe zapijane piwem, lub nawet samemu zamówi się taką ucztę (bo skoro jest dostępne, to czemu sobie odmawiać?) czy gdy idzie się spać, a ktoś dalej namiętnie ogląda w TV "Kuchenne rewolucje" to traci się właśnie to coś magicznego, co było w każdym bieszczadzkim schronisku, a czego w większości tatrzańskich już nie ma. Dostrzegłem to już na początku, a przedostatniego dnia, gdy dotarliśmy na Kasprowy Wierch tylko się w tym przekonaniu utwierdziłem.
Po noclegu w chochołowskim schronisku przyszedł czas na pierwszy sprawdzian naszych możliwości. Pierwszy dzień wędrówki po górach z najcięższymi plecakami, bo jeszcze pełnymi jedzenia i w dodatku najdłuższy odcinek z tego co zaplanowaliśmy przejść w następnych dniach. Pogoda również dopisała. Bezchmurne niebo i słoneczko... Jak na wrzesień dość mocno palące słoneczko.
Już podczas pierwszego podejścia zorientowałem się, że ponad pół roku opieprzania się, braku treningów odbije się teraz podczas wyprawy. Mięśnie paliły, pot ściekał skąd się tylko dało. Częste postoje, które coraz bardziej się wydłużały. Woda dość mocno ograniczona, a chciałoby się pić i pić. Nie wiem jak to podejście znosili moi kompani, ale ja naprawdę mocno dostałem po dupie i szybko odechciało mi się całej wyprawy... Dobrze, że widok po osiągnięciu szczytu wynagrodził cały ten trud. Dalsza część dnia minęła przyjemniej, co nie oznacza, że pod koniec przeróżne bluzgi nie padały częściej niż rano. Okazało się, że tempo mieliśmy gorsze niż zakładała to mapa i z całą pewnością w ciągu 9h nie przejdziemy całego odcinka. Wzięliśmy również za mało wody, której mi zbrakło dość szybko i ostatnie godziny pokonywałem o suchym pysku. Zresztą u chłopaków z wodą nie było lepiej, ale oni potrafili lepiej nią rozporządzać niż ja... W między czasie, trafiliśmy na "skrót" którym mieliśmy ominąć jedno z ostatnich podejść i szybciej dojść do celu. Była to kompletna porażka, bo był on mocno zarośnięty i przedzieranie przez niego z dużymi plecakami było mocno kłopotliwe (do tej pory mam kurtkę w żywicy i oczywiście dziury po gałęziach w karimacie) . Biegł on w taki sposób po górze, że nie było ani przez moment płaskiego odcinka ścieżki (cały czas nogi było trzeba stawiać pod kątem). Masakra. Samo zejście z gór do schroniska również miłe nie było, bo nogi nam już odpadały, a odgłos płynącego gdzieś w dole strumyka, do którego nie mogliśmy dojść aby uzupełnić zapasy wody był mocno wkurwiający. Ostatnie kilometry szlaku pokonaliśmy już w zupełnej ciemności i około godziny 21 dotarliśmy do schroniska, gdzie po szybkim posiłku upadliśmy na twarz i poszliśmy spać.
Później już było łatwiej. Mimo tego, że każde podejście pod kolejny szczyt do miłych nie należało i często narzekaliśmy, to z czasem było można się przyzwyczaić.
Następnego dnia mieliśmy iść dalej szlakiem wysokogórskim, ale jednogłośnie stwierdziliśmy, że przecież nigdzie nam się nie śpieszy i skoro już jesteśmy w Dolinie Kościeliskiej to warto ją zwiedzić i odwiedzić kilka jaskiń, które znajdują się w pobliżu. Nie wiem czy fakt, że chodziliśmy cały dzień bez plecaków miał na to wpływ, ale to był bardzo udany dzień. Chodzenie po jaskiniach i nieco bardziej urozmaiconych szlakach niż te wysokogórskie, było dość ekscytujące. Szkoda tylko, że akurat przed najciekawszymi momentami z tego dnia, padła mi bateria w aparacie.
Trzeba się bardziej zainteresować samym chodzeniem po jaskiniach bo to fajna sprawa, która może dostarczyć dużej dawki adrenaliny.
Celem na 3 dzień naszej wyprawy był Giewont. Bardzo popularna "górka" ale warto było ją zaliczyć i posiedzieć trochę na szczycie. Widok na północ robi wrażenie, mając pod nogami 300m pionową ścianę. Samo wejście na Giewont do trudnych nie należy, jednak był to nasz pierwszy kontakt z łańcuchami i chyba wszyscy dostrzegliśmy (a szczególnie Filip, który ma podobno lęk wysokości - wtf?! :]), że odpowiedni plecak, jego wyważenie i pewne obycie z górami ma duże znaczenie przy zdobywaniu tych trudniejszych szlaków z Tatrach Wschodnich.
Tę noc spędziliśmy w malutkim schronisku na Hali Kondratowej. Mimo tego, że najmniejsze i najmniej nowoczesne spośród tych w których byliśmy, to było w nim to coś dlaczego chce się spać w schronisku i w nocy wąchać czyjeś brudne skarpetki ;p Wszyscy chętni, mimo niewielkiej powierzchni noclegowej znaleźli dla siebie kąt i nikt nie został bez dachu nad głową. Łapska Unii Europejskiej widać oczywiście i tu, bo na ścianie wisi wielka plazma... która nie działa, bo szkoda prądu na telewizor...
Czwartego dnia pogoda popsuła się jeszcze bardziej i z porannej mgły zaczęły tworzyć się około południa chmury, z których zaczęła padać zimna mżawka, co jednoznacznie rozwiało nasze plany na zdobycie Świnicy. Po drodze odwiedziliśmy Kasprowy Wierch i pizzerię na jego czubku. Ja rozumiem, że nie każdy może chodzić po górach, że niektórzy mogą wjechać tylko kolejką i z chęcią zjedzą sobie pizzę, wypiją herbatę i zjedzą ciastko mając piękny widok zaraz za oknem, ale wydaje mi się, że takie miejsca jak góry, powinny zachowywać swój pierwotny charakter, bez jakiegoś komercyjnego gówna na czubku. Nawet nie chodzi o to, że mam wielkie pretensje co do budynku, wysoko w górach, który nie jest schroniskiem, a oferuje jedzenie dla niedzielnych turystów. Chodzi mi głównie o to, że można było zrobić taki budynek w innym charakterze, który chociaż minimalnie nawiązywałby do tradycji i samych gór! Czy naprawdę trzeba było umieści w takim budynku pizzerię, która jest sieciówką? Czy z głośników musiał napieprzać jakiś popularny POP? Przecież jesteśmy w górach, czy nie może lecieć muzyka regionalna? Ehh... Tylko McDonalda tam brakuje. Ale kto wie, zostało jeszcze wiele szczytów, na których można by go postawić.
Po postoju na Kasprowym i napchaniu się pizzą, zaczęliśmy schodzić ze szczytu w kierunku schroniska Murowaniec. Wiedzieliśmy, że raczej miejsc noclegowych tam nie znajdziemy, bo z niewiadomych przyczyn, można wynajmować tylko pokoje w cenie, która średnio nam odpowiadała, a zwykłej "gleby" dla turystów nima. Tak w ogóle, to ciekawy jestem czy wieczorem organizują w Murowańcu dyskoteki, bo po zachowaniu ludzi, którzy akurat wtedy tam byli wnioskowałem, że głównie po to się tu znajdują (ehh... a może przesadzam, sam już nie wiem).
Ostatecznie wylądowaliśmy o zmroku w Schronisku Roztoka, maszerując kilka godzin w deszczu przez tatrzańskie lasy. To schronisko wspominam najlepiej. Może to dlatego, że było suche, ciepłe, jasne, serwowało dobre jedzenie i było dla wszystkich sporo miejsca.
Piątego dnia postanowiliśmy już wrócić do domu. Pogoda popsuła się na tyle, że dalsze wędrówki odbywałyby się w deszczu, a to jest średnio przyjemne. Krótko, bo krótko, ale mimo wszystko było super. Polskie Tatry Zachodnie zaliczyliśmy, zdobyliśmy trochę doświadczenia, wiemy mniej więcej czego spodziewać się w schroniskach i każdy z nas wyciągnął jakieś wnioski, które przydadzą się podczas następnej wyprawy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz