created 22.05.2012
Na drugi wyjazd w Bieszczady nie musiałem długo czekać. Właściwie zaraz po powrocie z pierwszego, myślałem o następnym. Tym razem chciałem pojechać na jesień, aby zobaczyć wielkie połacie pięknie przebarwionych drzew. W między czasie kilka razy opowiadałem o swojej bieszczadzkiej wyprawie i udało mi się zapalić wśród dwóch kolegów "iskrę przygody". Okazało się jednak, że jedyny termin w którym możemy pojechać razem to początek września, w więc do przebarwionych drzew jeszcze brakowało około 3tyg. Ale nie ważne. Pojechaliśmy wcześniej. We trzech. Ku przygodzie.
Na drugi wyjazd w Bieszczady nie musiałem długo czekać. Właściwie zaraz po powrocie z pierwszego, myślałem o następnym. Tym razem chciałem pojechać na jesień, aby zobaczyć wielkie połacie pięknie przebarwionych drzew. W między czasie kilka razy opowiadałem o swojej bieszczadzkiej wyprawie i udało mi się zapalić wśród dwóch kolegów "iskrę przygody". Okazało się jednak, że jedyny termin w którym możemy pojechać razem to początek września, w więc do przebarwionych drzew jeszcze brakowało około 3tyg. Ale nie ważne. Pojechaliśmy wcześniej. We trzech. Ku przygodzie.
Plan był taki, aby przejść cały bieszczadzki czerwony szlak, który biegnie niemal równolegle do niebieskiego, którym wędrowałem sam.
Przyjechaliśmy do Komańczy. Początek czerwonego szlaku w Bieszczadach. Chwila na organizację, WC, kilka fotek całkiem ładnego skwerku i w drogę. Dość szybko weszliśmy z mroczne czeluście bieszczadzkich lasów. Ścieżka słabo wydeptana, błoto... Już po chwili zgubiliśmy się pierwszy raz :). Pokręciliśmy się z 15 minut i na szczęście udało się znaleźć dalszy szlak. Z racji tego, że dojechaliśmy do Komańczy po południu, nie było mowy, aby zaliczyć dłuższy odcinek trasy.
Doszliśmy do Duszatyna, gdzie na mapie zaznaczone było miejsce na rozbicie namiotu. Przywitała nas drewniana brama z wielkim, dumnie brzmiącym napisem "Duszatyn". Po chwili okazało się, że Duszatyn to malownicza dolinka w której znajduje się czerwony bar i jeden dom :]. Ale nam nic więcej nie było do szczęścia potrzebne. Nikt się nie spodziewał, że w takim miejscu będziemy mogli wygodnie usiąść przy stoliku i wypić chłodne piwko w szklankach.
Po krótkim posileniu udaliśmy się na "pole namiotowe" czyli kawałek trawy pośród krzaków i ledwo trzymającą się wiatę. Miejsce znajdowało się zaraz nad strumieniem więc bardzo dogodna lokalizacja. Przez pierwszą godzinę zbieraliśmy drewno na ognisko. Niestety okazało się, że nasz wysiłek poszedł na marne, bo drewno było na tyle mokre, że nie mogliśmy rozpalić ognia. Trudno. Zjedliśmy nasz suchy prowiant na spółkę z małym kotem który błąkał się po okolicy i poszliśmy spać. Następnego dnia czekał nas długi marsz.
Po krótkim posileniu udaliśmy się na "pole namiotowe" czyli kawałek trawy pośród krzaków i ledwo trzymającą się wiatę. Miejsce znajdowało się zaraz nad strumieniem więc bardzo dogodna lokalizacja. Przez pierwszą godzinę zbieraliśmy drewno na ognisko. Niestety okazało się, że nasz wysiłek poszedł na marne, bo drewno było na tyle mokre, że nie mogliśmy rozpalić ognia. Trudno. Zjedliśmy nasz suchy prowiant na spółkę z małym kotem który błąkał się po okolicy i poszliśmy spać. Następnego dnia czekał nas długi marsz.
Plan był ambitny. Dojść do Cisnej. Spory kawałek. Może dalibyśmy nawet radę, gdyby nie to, że jeden z kolegów nabawił się kontuzji nogi. Naciągnął sobie coś w pachwinie. Pech. Musiał się później borykać z dość sporym bólem, przez następne kilka dni.
Szliśmy cały dzień. Powoli zapadał zmrok, a my byliśmy w dupie. Do Cisnej jakieś 4h marszu. Wszędzie dookoła las. Kolega Bubu, powiedział, że dalej nie da rady iść - kontuzja. Ok, rozbijamy się na dziko :]. Zeszliśmy ze szlaku w okolicy szczytu Jaworne i pośród drzew, na małej polance rozbiliśmy namiot. Nieco zaniepokoiły nas widoczne ślady rycia w ziemi przez jakieś zwierzę i liczne odchody w pobliżu (wielkie placki jak krowie)... Dopiero później dowiedzieliśmy się, że tak wyglądają odchody niedźwiedzia... Dobrze, że zrobiliśmy solidny, wielki ostrokół dookoła namiotu (parę gałęzi na krzyż, dla komfortu psychicznego - wszystko by przez niego przeszło ;p).
Miejsce znajdowało się jakieś 100m od pierwszego punktu widokowego na jaki trafiliśmy, więc rano postanowiliśmy obejrzeć wschód słońca
Miejsce znajdowało się jakieś 100m od pierwszego punktu widokowego na jaki trafiliśmy, więc rano postanowiliśmy obejrzeć wschód słońca
Zanim całkowicie się ściemniło, wraz z kolegą Gruchą udaliśmy się głębiej w las, aby poszukać jakiegoś źródełka. Mieliśmy trochę mało wody. Zapuściliśmy się dość daleko, ale nic nie znaleźliśmy. Jedyne na co trafiliśmy to jeleń :) Chwilę go poobserwowaliśmy i kiedy wyciągałem aparat, kiedy już miałem robić zdjęcie z bardzo dogodnego miejsca... uciekł...
W drodze do namiotu już niemal po ciemku (mrocznie wtedy wygląda bieszczadzki las...) spotkaliśmy innego turystę. Trochę spękaliśmy, bo nie byliśmy pewni czy to przypadkiem nie jakiś strażnik. Poczekaliśmy aż się oddali i powoli skradaliśmy się za nim w kierunku namiotu, co i tak nie przyniosło skutku, bo nas najprawdopodobniej zobaczył. Trochę mu współczuję, bo był sam, robiło się już ciemno, a jakiś dwóch gości bez plecaków, którzy wyszli z lasu ewidentnie go śledziło. Nie chciałbym się znaleźć na jego miejscu.
Po powrocie do namiotu postanowiliśmy pograć jeszcze w karty przy zapalonej świeczce. Siedzimy w środku, wszędzie dookoła las. Cisza, przerywana tylko przez wiejący wiatr... I nagle trzask gałęzi gdzieś w pobliżu namiotu. Ciśnienie od razu 160. Wszyscy patrzymy się po sobie wielkimi oczami, całkowicie sparaliżowani. Szybko zgasiliśmy świeczkę i jedyne co nam pozostało, to zachowanie ciszy i nasłuchiwanie.
Coś łaziło w pobliżu namiotu, naprawdę blisko i było to coś dużego. Słyszeliśmy jak grube gałęzie pękają pod ciężarem. 20 minut pełnego napięcia. Nie mieliśmy zielonego pojęcia co to może być i czy przypadkiem nie przyjdzie sprawdzić co to za nowy zapach na jego terenie... W pewnym momencie usłyszeliśmy jak zbiega w dół stoku przez coś wypłoszone... Uf...
Dodatkowo za chwilę zaczęło padać i silniej wiać. Mroczno i strasznie. Dobrze, że w "kupie cieplej"... Za pierwszym razem w Bieszczadach zamarzałem sam w namiocie, a tym razem musieliśmy w nocy ściągać z siebie ubrania, bo było zbyt gorąco. Może temperaturę podniosło nam to niezidentyfikowane coś, łażące przy namiocie? :].
Rano obudziliśmy się w okolicach 5 i poszliśmy zobaczyć wschód słońca. Niestety chmury nieco pokrzyżowały nam plany. Spakowaliśmy się i obraliśmy kierunek Cisna.
W samej Cisnej zbyt długo mieliśmy nie zabawić. Chcieliśmy zajść do sklepu, coś zjeść, uzupełnić zapasy i ruszyć dalej na szlak. Ale gdy doszliśmy pod sklep, zobaczyliśmy ławeczkę i te wszystkie dobroci wewnątrz to szybko zapomnieliśmy o naszych ambitnych planach. Zdjęliśmy plecaki, rzucaliśmy je pod ścianę sklepu, kupiliśmy coś do jedzenia i spędziliśmy w tym miejscu prawie 3h :]. Po solidnym posiłku składającym się z Konserwy Drwala (pychota!) i chłodnego Żubra Ciemnozłocistego jakoś nikomu nie chciało się nigdzie iść. Po jednym Żubrze, przyszedł czas na następnego... później kolejnego... W pewnym momencie zawarliśmy nawet nowe znajomości! Przysiadło się do nas dwóch Panów, którzy przyjechaliśmy z całą grupą w Bieszczady, ale z racji tego, że oni wolą wypić piwko pod sklepem i w ten sposób odpoczywać - zdezerterowali :]. Wdaliśmy się w dyskusję o piwie! Czego oni nie pili! Trafiliśmy na prawdziwych znawców piwa. Myślę, że to była prawdziwa elita wśród koneserów piwa. Przez bite pół godziny próbowali nas przekonać, że Tatra to najlepsze piwo jakie może być, a na naszą regionalną Perełkę baaaardzo narzekali "chopaki, powiem wam szczerze, ale bez obrazy, że w życiu tak niedobrego piwa to nie piłem" :]. W między czasie solidnie się rozpadało co jak się później okazało, trwało resztę dnia jak i nocy. Bardzo weseli i wypoczęci wróciliśmy się do schroniska w Cisnej. Fajne miejsce, sporo ludzi, prysznice i klimatyczne spanie na glebie (czyli na 4 piętrze schroniska zaraz pod dachem). No i jakie pyszne mają naleśniki z serem!
Na całe szczęście, kolejnego dnia przywitało nas piękne niebieskie niebo i cieplutkie słoneczko. Po szybkim posiłku, wyruszyliśmy dalej czerwonym szlakiem. Na tym odcinku w końcu pojawiły się jakieś widoki. Przeszliśmy przez Jasło i dotarliśmy do Okrąglika, gdzie czerwony szlak łączy się z niebieskim. Bardzo fajny moment dla mnie, bo kilka miesięcy wcześniej byłem na Okrągliku. Dobrze go pamiętam bo podejście pod niego było jednym z trudniejszych. Zjedliśmy w tym miejscu niesmaczny obiadek składający się z niedogotowanego ryżu i jakiegoś kupnego proszku, który miał dodać jakiś smak (ta, to ja już wolałbym jeść sam ten ryż) i dalej w drogę.
Wieczorem doszliśmy do miejscowości Smerek, gdzie w jednym z prywatnych domostw rozbiliśmy sobie namiot. Załapaliśmy się nawet na resztki z ogniska, więc dużo przyjemniej siedziało się na dworze i spożywało kolację w postaci najtańszej konserwy ze sklepu i ogromnej ilości gorącej herbaty z ogromną ilością cukru. Matko! Ale to było dobre! Niech wszystkie szynki po 30, 40zł za kg się schowają. Król jest tylko jeden: Konserwa Tyrolska!
Następnego dnia zaliczyliśmy Połoninę Wetlińską i nocowaliśmy w Chatce Puchatka (schronisku na 1200m n.p.m). Świetne miejsce. Rano wszyscy nocujący wyszli aby zobaczyć wschód słońca. Było pięknie! Idealny czas na robienie zdjęć. Podczas gdy Bubu i Grucha poszli dalej spać, ja biegałem jak głupi i pstrykałem dziesiątki zdjęć. Zrobiłem też mini wyprawę po wodę do źródełka, gdzie podobno kiedyś stała wanna i było można się wykąpać, mając niesamowitą panoramę na Bieszczady! Mieniące się złotem od świecącego słońca, wysokie, połonińskie trawy (piękne!), po których beztrosko sobie chodziłem. Dobrze, że dopiero następnego dnia dowiedziałem się, że na tej wysokości też żyją żmije...
Niestety po zejściu z Połoniny Wetlińskiej, musieliśmy rozstać się z Bubu. Kontuzja nasiliła się zbyt bardzo. Szkoda, że właśnie od tego dnia mieliśmy cały czas idealną pogodę. Błękitne niebo, słoneczko i najlepsze widoki z całej trasy. Wieczorem, po przejściu Połoniny Caryńskiej dotarliśmy do Ustrzyk Górnych gdzie spotkaliśmy się z Bubu.
Następnego dnia niestety Bubu wrócił do domu, a ja z Gruchą udaliśmy się na ostatni odcinek czerwonego szlaku z najważniejszym punktem całej wyprawy, czyli Tarnicą - najwyższym szczytem polskich Bieszczad. Zostawiliśmy nasze wielkie plecaki w Ustrzykach, więc pokonywanie tego odcinka to była czysta przyjemność. No dobra, mniej więcej przy 10h marszu zaczęliśmy narzekać... Ale byliśmy głodni, spragnieni, spaleni od słońca, a dodatkowo ostatni odcinek czerwonego szlaku jest mało urodziwy. Ale w końcu, pod wieczór doszliśmy to Wołosatego, gdzie był SKLEP! Przez pół dnia opisywaliśmy sobie, czego to my nie kupimy, ale się najemy, napijemy... Szkoda, że zapomnieliśmy iż kończą się nam pieniądze... W sklepie przez jakieś 15 minut zastanawialiśmy się co kupić. To za drogie, to również... tego się nie opłaca kupować... "Proszę pani, a ten pasztet ile kosztuje? Aha, nie to dziękujemy"... Ale w końcu po tych 15 minutach dokonaliśmy zakupu. Kupiliśmy po Żubrze Ciemnozłocistym i uradowani tym, że przeszliśmy cały odcinek czerwonego szlaku w Bieszczadach, delektowaliśmy się smakiem piwka na ławeczce pod sklepem.
Nieco nadmiernie weseli po tym jednym piwku wypitym na pusty żołądek, wyruszyliśmy do Ustrzyk Górnych, gdzie mieliśmy plecaki i namiot... A czekało nas jeszcze 6 km... Mieliśmy jednak szczęście, bo już pierwszy stop nam się zatrzymał :] A jechała nim para, którą mijaliśmy na szlaku kilka razy.
Po dojechaniu do Ustrzyk, uzbieraliśmy jednak na chleb i pasztet, a po tak solidnym posiłku i trudach całego dnia szybko poszliśmy spać.
Rano złożyliśmy namiot, zapłaciliśmy schronisku za miejsce na namiot i poszliśmy łapać stopa, ale chyba wyglądaliśmy zbyt niewyjściowo, bo nikt nie chciał się nam zatrzymać. Skończyło się więc na autobusie do Sanoka.
Nie licząc poszukiwań bankomatu w Sanoku, bo jednak zabrakło nam pieniędzy (a dzień wcześniej pożyczyłem pieniądze Bubu, co by on nie musiał biegać i szukać bankomatu ;p), dramatycznych poszukiwaniach pokrowca od słuchawek, które zostawiłem w autobusie (udało się znaleźć!) i kolejnych równie karkołomnych próbach łapania stopa, zakończyliśmy naszą bieszczadzką przygodę.
Teraz, 8 miesięcy po powrocie, przy pisaniu tego tekstu aż mi się łezka w oku kręci. Było zajebiście! Wspaniała przygoda, wspaniałe wspomnienia! Warto jest ruszyć swoje cztery litery sprzed monitora i gdzieś wyjechać, zobaczyć kawałek świata, przeżyć coś co będziemy opowiadać naszym wnukom. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz powtórzymy podobny wypad!
Ahh... no i jest tak jak powiedziano mi w schronisku Koniec Świata w Łupkowie. Jeśli przyjedziesz w Bieszczady i za pierwszym razem Ci się spodoba, to będziesz w nie wracał. Będą Cię przyciągać. Będziesz o nich ciągle myślał. Będziesz wył z tęsknoty do nich... Oj tak, ja wyję już dobre 8 miesięcy!
W samej Cisnej zbyt długo mieliśmy nie zabawić. Chcieliśmy zajść do sklepu, coś zjeść, uzupełnić zapasy i ruszyć dalej na szlak. Ale gdy doszliśmy pod sklep, zobaczyliśmy ławeczkę i te wszystkie dobroci wewnątrz to szybko zapomnieliśmy o naszych ambitnych planach. Zdjęliśmy plecaki, rzucaliśmy je pod ścianę sklepu, kupiliśmy coś do jedzenia i spędziliśmy w tym miejscu prawie 3h :]. Po solidnym posiłku składającym się z Konserwy Drwala (pychota!) i chłodnego Żubra Ciemnozłocistego jakoś nikomu nie chciało się nigdzie iść. Po jednym Żubrze, przyszedł czas na następnego... później kolejnego... W pewnym momencie zawarliśmy nawet nowe znajomości! Przysiadło się do nas dwóch Panów, którzy przyjechaliśmy z całą grupą w Bieszczady, ale z racji tego, że oni wolą wypić piwko pod sklepem i w ten sposób odpoczywać - zdezerterowali :]. Wdaliśmy się w dyskusję o piwie! Czego oni nie pili! Trafiliśmy na prawdziwych znawców piwa. Myślę, że to była prawdziwa elita wśród koneserów piwa. Przez bite pół godziny próbowali nas przekonać, że Tatra to najlepsze piwo jakie może być, a na naszą regionalną Perełkę baaaardzo narzekali "chopaki, powiem wam szczerze, ale bez obrazy, że w życiu tak niedobrego piwa to nie piłem" :]. W między czasie solidnie się rozpadało co jak się później okazało, trwało resztę dnia jak i nocy. Bardzo weseli i wypoczęci wróciliśmy się do schroniska w Cisnej. Fajne miejsce, sporo ludzi, prysznice i klimatyczne spanie na glebie (czyli na 4 piętrze schroniska zaraz pod dachem). No i jakie pyszne mają naleśniki z serem!
Na całe szczęście, kolejnego dnia przywitało nas piękne niebieskie niebo i cieplutkie słoneczko. Po szybkim posiłku, wyruszyliśmy dalej czerwonym szlakiem. Na tym odcinku w końcu pojawiły się jakieś widoki. Przeszliśmy przez Jasło i dotarliśmy do Okrąglika, gdzie czerwony szlak łączy się z niebieskim. Bardzo fajny moment dla mnie, bo kilka miesięcy wcześniej byłem na Okrągliku. Dobrze go pamiętam bo podejście pod niego było jednym z trudniejszych. Zjedliśmy w tym miejscu niesmaczny obiadek składający się z niedogotowanego ryżu i jakiegoś kupnego proszku, który miał dodać jakiś smak (ta, to ja już wolałbym jeść sam ten ryż) i dalej w drogę.
Następnego dnia zaliczyliśmy Połoninę Wetlińską i nocowaliśmy w Chatce Puchatka (schronisku na 1200m n.p.m). Świetne miejsce. Rano wszyscy nocujący wyszli aby zobaczyć wschód słońca. Było pięknie! Idealny czas na robienie zdjęć. Podczas gdy Bubu i Grucha poszli dalej spać, ja biegałem jak głupi i pstrykałem dziesiątki zdjęć. Zrobiłem też mini wyprawę po wodę do źródełka, gdzie podobno kiedyś stała wanna i było można się wykąpać, mając niesamowitą panoramę na Bieszczady! Mieniące się złotem od świecącego słońca, wysokie, połonińskie trawy (piękne!), po których beztrosko sobie chodziłem. Dobrze, że dopiero następnego dnia dowiedziałem się, że na tej wysokości też żyją żmije...
Niestety po zejściu z Połoniny Wetlińskiej, musieliśmy rozstać się z Bubu. Kontuzja nasiliła się zbyt bardzo. Szkoda, że właśnie od tego dnia mieliśmy cały czas idealną pogodę. Błękitne niebo, słoneczko i najlepsze widoki z całej trasy. Wieczorem, po przejściu Połoniny Caryńskiej dotarliśmy do Ustrzyk Górnych gdzie spotkaliśmy się z Bubu.
Następnego dnia niestety Bubu wrócił do domu, a ja z Gruchą udaliśmy się na ostatni odcinek czerwonego szlaku z najważniejszym punktem całej wyprawy, czyli Tarnicą - najwyższym szczytem polskich Bieszczad. Zostawiliśmy nasze wielkie plecaki w Ustrzykach, więc pokonywanie tego odcinka to była czysta przyjemność. No dobra, mniej więcej przy 10h marszu zaczęliśmy narzekać... Ale byliśmy głodni, spragnieni, spaleni od słońca, a dodatkowo ostatni odcinek czerwonego szlaku jest mało urodziwy. Ale w końcu, pod wieczór doszliśmy to Wołosatego, gdzie był SKLEP! Przez pół dnia opisywaliśmy sobie, czego to my nie kupimy, ale się najemy, napijemy... Szkoda, że zapomnieliśmy iż kończą się nam pieniądze... W sklepie przez jakieś 15 minut zastanawialiśmy się co kupić. To za drogie, to również... tego się nie opłaca kupować... "Proszę pani, a ten pasztet ile kosztuje? Aha, nie to dziękujemy"... Ale w końcu po tych 15 minutach dokonaliśmy zakupu. Kupiliśmy po Żubrze Ciemnozłocistym i uradowani tym, że przeszliśmy cały odcinek czerwonego szlaku w Bieszczadach, delektowaliśmy się smakiem piwka na ławeczce pod sklepem.
Nieco nadmiernie weseli po tym jednym piwku wypitym na pusty żołądek, wyruszyliśmy do Ustrzyk Górnych, gdzie mieliśmy plecaki i namiot... A czekało nas jeszcze 6 km... Mieliśmy jednak szczęście, bo już pierwszy stop nam się zatrzymał :] A jechała nim para, którą mijaliśmy na szlaku kilka razy.
Po dojechaniu do Ustrzyk, uzbieraliśmy jednak na chleb i pasztet, a po tak solidnym posiłku i trudach całego dnia szybko poszliśmy spać.
Rano złożyliśmy namiot, zapłaciliśmy schronisku za miejsce na namiot i poszliśmy łapać stopa, ale chyba wyglądaliśmy zbyt niewyjściowo, bo nikt nie chciał się nam zatrzymać. Skończyło się więc na autobusie do Sanoka.
Nie licząc poszukiwań bankomatu w Sanoku, bo jednak zabrakło nam pieniędzy (a dzień wcześniej pożyczyłem pieniądze Bubu, co by on nie musiał biegać i szukać bankomatu ;p), dramatycznych poszukiwaniach pokrowca od słuchawek, które zostawiłem w autobusie (udało się znaleźć!) i kolejnych równie karkołomnych próbach łapania stopa, zakończyliśmy naszą bieszczadzką przygodę.
Teraz, 8 miesięcy po powrocie, przy pisaniu tego tekstu aż mi się łezka w oku kręci. Było zajebiście! Wspaniała przygoda, wspaniałe wspomnienia! Warto jest ruszyć swoje cztery litery sprzed monitora i gdzieś wyjechać, zobaczyć kawałek świata, przeżyć coś co będziemy opowiadać naszym wnukom. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz powtórzymy podobny wypad!
Ahh... no i jest tak jak powiedziano mi w schronisku Koniec Świata w Łupkowie. Jeśli przyjedziesz w Bieszczady i za pierwszym razem Ci się spodoba, to będziesz w nie wracał. Będą Cię przyciągać. Będziesz o nich ciągle myślał. Będziesz wył z tęsknoty do nich... Oj tak, ja wyję już dobre 8 miesięcy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz